Dziś mija 6 lat od mojej przeprowadzki do Irlandii.

Dlaczego w czerwcu 2006 roku wyjechałam z Polski i dlaczego do Irlandii?

Początek roku 2006. Mój mąż, Paweł, i ja mieliśmy ustabilizowane życie zawodowe. Jednak, mimo bardzo dobrych kwalifikacji, nie widzieliśmy perspektyw na dalszy rozwój w firmach, w których byliśmy zatrudnieni. Od kilku miesięcy cieszyliśmy się nowym wygodnym mieszkaniem na południu Krakowa. Nasza 2,5-letnia córeczka, Lusia, chętnie spędzała czas w osiedlowym przedszkolu. Zauważyliśmy, że szybko adaptuje się w nowym środowisku. Życie mogło spokojnie płynąć dalej… ale czuliśmy, że potrzebujemy zmian.

Jeśli zmiana, to dlaczego nie wywrócić wszystkiego do góry nogami?

Zaczęliśmy myśleć o pracy w Europie, o wyjeździe na 2 lata, żeby zdobyć doświadczenie międzynarodowe. Od dziecka lubiłam wyjazdy i podróże. Wypady w góry, rejsy jachtem po morzach Europy, zwiedzanie stolic, zagraniczne staże podczas studiów. Zawsze na krótko, z poczuciem, że za kilka tygodni wrócę do przyjemnego ciepłego domku. Tym razem chodziło o coś zupełnie innego, o porzucenie dotychczasowego życia. Byliśmy rodzicami, byliśmy odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale także za Lusię. To wymagało przygotowań. Podjęliśmy decyzję. Paweł rozpoczął poszukiwania pracy, ja zapisałam sie na kurs angielskiego dla zaawansowanych. Nie mieliśmy preferencji co do kraju. Oboje znaliśmy język francuski, mój angielski wymagał „odkurzenia”. Plan był taki, że Paweł podejmie pracę, a ja zostanę z Lusią w domu, żeby mogła powoli przyzwyczaić się do nowego miejsca. Najciekawszą ofertę przedstawiła firma z Irlandii. Paweł był zachwycony Dublinem. Złożyliśmy wypowiedzenia.

Kierunek Dublin

Pod koniec marca polecieliśmy do Dublina, żeby wynająć mieszkanie. Lusia została z babcią. Zaplanowaliśmy, że przeznaczymy pięć dni na znalezienie mieszkania, a wieczory spędzimy na romantycznych spacerach po uliczkach Dublina. Odnaleźliśmy B&B, w którym mieliśmy zarezerwowane noclegi. Pomimo późnej pory, pani przywitała nas uśmiechem. Nagle na jej twarzy zamiast uśmiechu pojawiło się przerażenie. Byliśmy zdezorientowani. Czy po trzech godzinach lotu wyglądaliśmy aż tak źle? Przemknęło mi przez myśl, że właścicielka B&B nie wpuści nas do środka, ale ona zapanowała nad emocjami. Wyjaśniła nam, że obawia się, czy nasze dwie duże walizki zmieszczą się w pokoju, który dla nas przygotowała. Pokój rzeczywiście mógłby wygrać konkurs na zagospodarowanie przestrzeni użytkowej. Mieściło się w nim podwójne łóżko, miniszafa, jedna walizka i nasze stopy. Wpadliśmy na pomysł, żeby drugą walizkę postawić w łazience, ale w łazience mieściła się tylko jedna para stóp. Żeby zmieścić w pokoju drugą walizkę, musieliśmy wejść na łóżko. Nie mogłam zasnąć z rozbawienia. Rano obudził mnie deszcz bębniący o szyby. Wtedy zrozumiałam co oznacza powiedzenie „leje jak z cebra”. Pomimo deszczu, zdecydowaliśmy, że będziemy jeździć autobusami. Nie mieliśmy zbyt wiele oszczędności. Taksówki wydawały nam się bardzo drogie.

Poszukiwanie mieszkania

Byliśmy umówieni z trzema agencjami nieruchomości. Chcieliśmy wynająć mieszkanie w ładnej bezpiecznej dzielnicy blisko morza i podmiejskiego pociągu. Morze – żebyśmy miały z Lusią blisko na plażę; pociąg – żeby Paweł miał szybki transport do pracy w Centrum. Oglądając mieszkania i domy, w ciągu trzech dni zwiedziliśmy kilka dzielnic na południu Dublina: Sandymount, Blackrock, Dun Laoghaire, Glasthule, Sandycove, Dalkey i Killiney. Zaplanowaliśmy miesięczny budżet na wynajem mieszkania 1000EUR. Agenci nieruchomości poinformowali nas, że za taką cenę nie znajdziemy mieszkania w interesujących nas dzielnicach. Pokazano nam więc dom za 1000EUR w innej części Dublina. Ciemna uliczka wydawała się całkiem opustoszała, przed małymi domkami na całym osiedlu panował nieład, wewnątrz dom sprawiał jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Musieliśmy zwiększyć budżet. Mieszkanie w Sandymount, 35m2, 2 sypialnie, salon i kuchnia, przyjemnie urządzone, ale nie było szans, żeby zmieściły się w nim 3 walizki i 3 pary stóp. W Krakowie zostawiliśmy wygodny 65-metrowy apartament. Nie chcieliśmy przyjąć gorszych warunków. Szukamy dalej. Killiney, dom z trzema sypialniami, salonem i kuchnią, 1300EUR. Ładny, ale całkiem przeszklony. Czy będzie w nim ciepło zimą? Osiedle kilkudziesięciu domków, otoczone chaszczami. Nie ma śladu sklepu, przedszkola. O plażę już nawet nie pytam. Ciągle pada. Mam ze sobą 2 pary butów, obie są mokre. Zaczyna boleć mnie gardło, nie mogę nic przełknąć. Za trzy dni mam powrotny lot do Krakowa. Paweł ma rozpocząć pracę za tydzień. Postanawiamy przejrzeć nowe oferty w internecie. Jest dom w Glasthule, wynajem bezpośrednio od właściciela, 2 sypialnie, salon i kuchnia, 1300EUR. Mały domek, a taki drogi. Postanowiliśmy jednak zobaczyć. Już po wyjściu z pociągu zrozumieliśmy, dlaczego cena wynajmu jest tak wysoka. Dzielnica była po prostu śliczna. Jak wycinek z małego francuskiego miasteczka. Idąc ze stacji kolejowej DART do tego domu (10 minut), minęliśmy zielony skwer, kościół i kilkanaście sklepików z kolorowymi witrynami. Niestety standard domu nie spełniał naszych wymagań. Dwie sypialnie, ale w mniejszej piec gazowy. Kto zaprojektował dom z piecem gazowym w sypialni!? Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Poczułam, że mam gorączkę – 2 dni brodzenia w deszczu i zimnie zrobiły swoje. W butach chlupotała woda. Straciłam głos. Osiedle dwudziestu kolorowych domków było wymarzone, 5 minut spacerkiem nad morze, właściciel domu sympatyczny, ale dom w standardzie podstawowym, nie licząc dwóch dorodnych palm w ogródku. Pytanie czy znajdziemy lepszy dom w tej cenie. Ten był najlepszy z sześciu, które widzieliśmy. Poza tym, za rogiem jest bardzo dobra szkoła podstawowa, park i plac zabaw, a w okolicy kilka przedszkoli. Chrypliwym głosem zapytałam czy cena jest do negocjacji, 1250EUR. Wynajęliśmy ten dom.

Przeprowadzka

Koniec maja. Paweł pracuje na pełnych obrotach i przygotowuje „nasz irlandzki” dom do naszego przyjazdu. Trzeba dokupić kilka drobiazgów. Sporo rzeczy przywozimy z Polski. Pawła firma finansuje nam transport 60-ciu pudełek. Cały nasz dobytek: ubrania, zabawki, rowery. To wszystko trzeba spakować. Zajmuje mi to 3 długie dni. Ciężarówka z firmy transportowej zabiera przesyłkę. W nieznane. Kolega Lusi z przedszkola powiedział jej, że można wypaść przez okno samolotu. Kolejne dwa dni spędzam na przekonywaniu mojej 3-letniej córeczki, że to nie jest prawda. Moja 85-letnia babcia wpada na pomysł, żeby napisać do Lusi list „od pilota”. Kolejnego dnia w skrzynce znajdujemy list, podpisany przez pilota, o tym, że lot samolotem to fajna przygoda. Lusia nie może doczekać się wylotu. W samolocie miło spędzamy czas. Na lotnisku czeka Paweł. Układamy walizki na wózku lotniskowym. Lusia siada na górze. To największa frajda. Nawet dziś, chociaż ma już 9 lat, chce siadać na stercie walizek, ułożonych na lotniskowym wózku.

Jesteśmy w domu w Dublinie